Podczas rozmaitych eventów motywacyjnych, szkoleń „rozwoju osobistego” wyjątkowo często przewija się motyw „pokonywania granic możliwości”. Udowadnia się uczestnikom, że granice owe nie istnieją, a wszelkie słabości i ograniczenia wynikają z „zablokowanego umysłu”. Do przełamywania tych granic, otwierania uczestników na nieograniczone możliwości i odblokowywania ich umysłów wykorzystuje się często osławiony „Firewalk” – sztuczkę polegająca na przejściu po rozżarzonych węglach. Stanowi on zwykle kulminacyjny punkt wielogodzinnego urabiania uczestników takich eventów (dodajmy – nietanich).
Dorabia się przy tym do tej „atrakcji” mistyczną otoczkę, by utwierdzić wspomnianych w przekonaniu, że za chwilę dokonają czegoś absolutnie niezwykłego, a możliwe jest to dzięki połączonemu działaniu siły ich woli, wierze we własne możliwości, wyzbyciu się ograniczających ich przekonań… oraz nadprzyrodzonej niemal mocy guru, który przez owo mistyczne doświadczenie ich przeprowadzi. Po wszystkim kolejny raz słyszą, że teraz „mogą wszystko” – bo doświadczyli wszak, że jeśli się wierzy, to nawet ogień nie ma szans!
Otóż spieszę poinformować, że są w błędzie (uczestnicy, nie guru – ten zwykle doskonale wie, o co chodzi, względnie, znacznie rzadziej – sam wierzy w niezwykłość tego doświadczenia, co sprawia, że dla niego samego i uczestników istotnie staje się ono niezwykle… niebezpieczne). To nie mistyka – to fizyka. Sztuczka z chodzeniem po rozżarzonych węglach znana jest od wieków, uprawiana była już w czasach prehistorycznych. I głowę dam, że już wówczas sprytni szamani epoki neolitu, starożytni kapłani Isztar i Asury i cały szereg innych ponadprzeciętnie inteligentnych, zdolnych manipulatorów wykorzystywał odwieczne prawa fizyki i natury do własnych celów. Wiem, bo sam podobne doświadczenie mam za sobą. Tyle, że mnie i pozostałym uczestnikom firewalku sprzed lat organizator, koordynator i nadzorca owego przedsięwzięcia dokładnie wyjaśnił tak historię, jak mechanizm tej sztuczki. To miał być test odwagi i zabawa, a nie mistyczne doświadczenie zmieniające świadomość. Jedyne, co mogło ulec zmianie (i to rzeczywiście na lepsze) to poziom wiedzy o podstawowych zjawiskach przyrody. To sztuczka. Imponująca, przyznać trzeba, acz w gruncie rzeczy bardzo prosta.
Otóż, cały mechanizm sztuczki leży w relatywnie krótkim czasie kontaktu stopy z węglem. Powierzchnia żarzącego się węgla nie wydziela, wbrew pozorom, znaczących ilości energii cieplnej oraz temu, że węgiel ciepło utrzymuje długo, lecz przewodzi słabo – zanim znaczące i wystarczające do poparzenia ilości energii dotrą do powierzchni kontaktu z wnętrza obiektu, stopa idącego człowieka unosi się i traci kontakt ze źródłem ciepła. Dodatkowo – rozsądni organizatorzy tego typu przedsięwzięć kładą nacisk na dokładne umycie stóp przed wejściem na węgle (drobinki bawełny np. ze skarpetek mogłyby się zapalić!), zaś powierzchnia przed węglami jest zwykle zwilżona, by stopy pokryły się warstewką wilgoci. Dodatkowo – są już i tak wilgotne, bo… pocą się ze strachu! Wydzielane przez powierzchnię węgla ciepło traci energię na odparowanie warstwy wilgoci. Cienka warstwa pary wodnej chroni stopę przed kontaktem z gorącem na ułamek sekundy, ale wystarcza to, by oderwać ją od podłoża. Gdyby ktoś rozochocony świeżo nabytą „wszechmocą” postanowił na tych samych węglach się położyć, w najlepszym razie skończy na oparzeniówce, i to jeśli pozostali będą bardziej rozsądni i wykażą się przy tym refleksem. A zwolennikom teorii o nabywaniu poprzez takie doświadczenia niezwykłej mocy i przeświadczonych o braku jakichkolwiek ograniczeń – proponuję, by następnym razem miast po węglach przespacerowali się po rozżarzonym do czerwoności żelazie. Oczywiście – po wcześniejszym zapoznaniu się z pojęciem przewodnictwa cieplnego i na własną odpowiedzialność.