Furorę w Internecie robią ostatnio „czarne listy pracodawców”. Trafiają na nie podmioty zalegające z wypłatami wynagrodzenia, z zarzutami fatalnych warunków pracy, zatrudniające na czarno lub na skrajnie niekorzystnych warunkach. W komentarzach i opiniach nt. konkretnych pracodawców pojawiają się również zarzuty nieprzestrzegana prawa pracy, lobbingu, czasem dopuszczania się poważniejszych nawet przestępstw.
Obywatelsko – społeczny system wczesnego ostrzegania? Nie. Bezprawie. Osoby lub instytucje, które listy takie tworzą i publikują, muszą liczyć się z obowiązkiem ich usunięcia i nałożenia kar przez GIODO, czasem również z odpowiedzialnością karną. Od 1 stycznia 2012 roku wszystkie podmioty bez wyjątku chronią bowiem przepisy o ochronie danych osobowych. Wyłączone są z niej tylko nieliczne instytucje, zbierające i upubliczniające zgodnie z prawem dane o wypłacalności, dłużnikach i pozwalające ocenić wiarygodność potencjalnego kontrahenta – Biuro Informacji Kredytowej i Krajowy Rejestr Dłużników. Wszelkie inne obywatelskie samowolki informacyjno-ostrzegawcze podlegają ściganiu.
„Jesteś na czarnej liście” – taki tekst niejednemu zmroził już krew w żyłach. Oznaczał bowiem, że dana osoba lub podmiot jest zagrożony, niepożądany lub przeznaczony „do odstrzału”, względnie – zły do szpiku kości i bezwzględnie unikać go należy. My w ogóle takie listy zdaje się lubimy – była już i lista Wildsteina, i lista „tajnych współpracowników” nawet „lista zdrajców”. Wszystkie były z gatunku czarnych. Problemem jest tryb, w jakim na takie listy można trafić – bywa, że przypadkowo, wskutek nieporozumienia, czasami w wyniku czyjegoś widzimisię lub celowej woli zaszkodzenia. Czasami na skutek animozji, nieporozumień lub ze zwykłej, ludzkiej, powszechnej zawiści, mściwości lub nagromadzenia tych i innych negatywnych cech w nadmiarze na jednego osobnika. A że jak to mówią „Jeszcze się taki nie urodził, który wszystkim by dogodził” – na taką lub inną czarną listę niemal każdy może trafić. Bywa, że całkiem niezasłużenie.