Z Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń wynika, że pracownicy z tytułem magistra zarabiają przeciętnie ok. 4200 zł brutto, zaś ci z tytułem magistra inżyniera – 5400 zł brutto, czyli o mniej więcej 20 proc. Więcej. Dużo większe są maksymalne stawki oferowane „nie tylko” magistrom – 25% magistrów bez dodatku w postaci tytułu inżyniera zarabia powyżej 6000 zł brutto, zaś tyle samo magistrów inżynierów – ponad 8500 zł brutto. Nie bez znaczenia jest fakt, że już w pierwszej pracy magister inżynier zarobi o ponad 20% więcej niż „zwykły” magister. Samą pracę też otrzyma dużo szybciej.
Magister (z łac. – mistrz, nauczyciel – przyp. Autora) był kiedyś elitarnym tytułem, przedmiotem marzeń żaków, kleryków i bakałarzy. Oznaczał „mistrzowskie” opanowanie wiedzy, nie tylko w konkretnym przedmiocie studiów (fakt, niegdyś fakultetów było raptem kilka, potem ich liczba lawinowo rosła), lecz i obowiązkowych sztuk wyzwolonych i łaciny, często uzupełnianej innym językiem obcym. Rozwój nauki oznaczał zarazem wzrost jej popularności, a uniwersyteckie wykształcenie przestało być dostępne nielicznym wybrańcom. Jednak mimo to „wyższość” tytułu i potwierdzonych nim umiejętności „inżynierskich”, a co za tym idzie – zarobków, jakoś mnie nie dziwi. Od początków cywilizacji rozwój świata determinuje (wiem – dla rasowych humanistów to przykre) w głównej mierze rozwój techniki. Łaciną i poezją ani drogi się nie zbuduje, ani wojny nie wygra. A imperia rodziły i rodzą się w ogniu wojny. Dlatego, poza nielicznymi wyjątkami, zawsze lepiej opłacano tego, kto potrafił obsługiwać katapultę niż tego, kto po łacinie starożytnych filozofów cytował. I wiecie co? Nic się nie zmieniło. Poza, rzecz jasna – nielicznymi wyjątkami.