Deregulacja zawodów na finiszu – czyli „róbta co chceta”

HR Komentarz

Deregulacja to „wycofanie się”, zmniejszenie lub zniesienie wpływu państwa na strefę ekonomiczną poprzez brak lub ograniczenie ingerencji państwa w obszar cen, dostępu i jakości usług wolnorynkowych. Jej celem, jak podkreślali pomysłodawcy ustawy deregulacyjnej – jest rozszerzenie rynku pracy, a w konsekwencji – zmniejszenie bezrobocia.

Przepisem na owo rynkowe Eldorado miało być „uwolnienie” zawodów, do których dostęp był do tej pory obwarowany koniecznością spełnienia odpowiednich wymagań – na przykład złożenia egzaminów, zazwyczaj niełatwych, posiadaniem kierunkowego wykształcenia i wieloletniej praktyki zawodowej etc. Dostęp do części zawodów, przed deregulacją reglamentowanych, ma być uwolniony całkowicie, do innych – ułatwiony, choćby zastąpieniem trudnych i kosztownych egzaminów państwowych wymogiem ukończenia jedynie studiów lub kursów o odpowiednim profilu. Sejm uchwalił trzecią już (z planowanych czterech) transzę deregulacyjną. Jest ona zarazem najobszerniejszą z dotychczas uchwalonych. Pierwsza transza, uchwalona w czerwcu 2013 roku objęła 51 profesji, druga, z maja 2014 – 91. Lista „uwolnionych” trzecią transzą zawodów objęła ponad setkę profesji – m.in. tłumaczy przysięgłych, maklerów papierów wartościowych i doradców inwestycyjnych. Na przyjęcie czeka już czwarta transza deregulacyjna – ta, w odróżnieniu od pozostałych, ma „uwolnić” rynek dla przedsiębiorców poprzez ułatwienia w uruchamianiu i prowadzeniu działalności gospodarczej.

Prawo Kopernika – Greshama mówi, że „gorszy pieniądz wypiera lepszy”. Rozjaśniając i rozwijając – jeśli na rynku równocześnie funkcjonują dwa równoważne pod względem prawnym rodzaje pieniądza – „lepszy” (o większej zawartości kruszcu, kosztowniejszy w emisji, lepiej zabezpieczony) i „gorszy” (tańszy, słabszy) – ten „gorszy” zaczyna dominować w obiegu. W efekcie – psując rynek.

Obawiam się, że podobnie będzie w przypadku deregulacji – profesje do tej pory dostępne tylko po spełnieniu restrykcyjnych warunków staną się znacznie łatwiej osiągalne i wykonywalne. Specjaliści, którzy do tej pory musieli dowieść swoich kwalifikacji zostaną wyparci z rynku przez może i ambitnych, ale nadal w wielu przypadkach – dyletantów. Do tej pory warunki konieczne do spełnienia stanowiły gwarancję ich kompetencji i „fachowości”, a co za tym idzie – mniejszą lub większą, ale zawsze gwarancję – jakości świadczonych usług. Wspomniany już doradca inwestycyjny - osoba odpowiedzialna za zarządzanie i decydowanie o portfelu inwestycyjnym klientów, często podejmująca decyzje dotyczące milionowych kwot. Do tej pory przedstawiciele tej profesji stanowili „elitę elit” świata finansowego. Aby móc nazywać się doradcą inwestycyjnym (tytuł chroniony prawnie) konieczne było złożenie z pozytywnym wynikiem trzyetapowego egzaminu KNF o legendarnym już stopniu trudności. Od 1993 roku egzamin ten zaliczyło, uzyskując licencję DI, zaledwie 500 osób. Poziom zdawalności wahał się w okolicach 5%. Bywały i takie edycje, kiedy osiągał…0. Czyli nie zdawał nikt. Za elitarnością profesji i popytem na licencjonowanych doradców, szły równie legendarne i elitarne zarobki. Niewiele łatwiej było zostać maklerem papierów wartościowych. Obecnie – wedle przepisów deregulujących – wystarczy ukończenie studiów zgodnych z wymogami KNF.

Dlaczego nie „uwolnić” wszystkich, bez wyjątku profesji? Zderegulujmy zawód lekarza – ostatecznie, kiedyś stomatologią amatorsko parali się kowale, zaś chirurgią… kaci. Niech i teraz zadecyduje „zdrowa” (nomen omen) konkurencja i klienci. Ci, którzy przeżyją. Zderegulujmy zawód policjanta – sprawdzimy, jak skuteczni będą współcześni „poskramiacze z Arkansasu”. Niech wojewódzki komendant, niczym teksański szeryf, na prawo i lewo „zaprzysięga” nowych funkcjonariuszy. Mówi wam, coś określenie „lincz”? Mnie tak. „OK Corral” w centrum miasta – dlaczego nie?

Owszem – cel deregulacji zakładał poszerzenie rynku, otwarcie go dla młodych wchodzących na rynek pracy oraz poprawę pozycji w rankingach „przyjazności” rynku pracy. Nade wszystko zaś –wzrost konkurencji i spadek cen. Efekt niestety może być odwrotny, przynajmniej w dłuższej perspektywie – przez jakiś czas ambitni kandydaci do nowych, otwartych profesji oraz chętni do przekwalifikowania się, przeświadczeni o własnych umiejętnościach (i czasami… wyłącznie przeświadczeni) uzyskają dostęp do rynku. W dłuższej perspektywie – ten sam rynek zweryfikuje jakość ich usług. Konkurencji z wykwalifikowanymi, „niezderegulowanymi” specjalistami raczej nie wytrzymają, ceny po krótkim okresie spadku powrócą na poprzedni pułap… albo wręcz wzrosną, jako że naprawianie wyrządzonych przez kogoś szkód jest droższe niż zrobienie czegoś poprawnie od początku. Być może nieliczni się utrzymają. Reszta – w najlepszym przypadku – wróci do punktu wyjścia. Dłużej niż oni na rynku pozostaną konsekwencje „jakości” ich usług. I niesmak.

Drukuj artykuł
dla HRPolska.pl komentuje Paweł Cholewka

HRPolska.pl

Prawnik, menedżer, trener biznesu.
Doświadczenie zawodowe zdobywał w jednej z największych śląskich kancelarii prawniczych, obszarach obsługi prawnej i strategii spółek sektora finansowego i energetycznego oraz administracji publicznej.
Doradca prawny Polskiego Towarzystwa Trenerów Biznesu. Felietonista Dziennika Zachodniego oraz gazety Nasze Miasto. Autor licznych publikacji z zakresu prawa, zarządzania, przedsiębiorczości i kompetencji społecznych.

Newsletter

Wykorzystujemy pliki cookies.