"Przepowiadanie przyszłości to żadna sztuka – prawie każdy to potrafi…i prawie każdy to robi. Sztuką natomiast jest przepowiadać trafnie”.
Brexit. Neologizm, powstały z połączenia dwóch słów w języku Szekspira oznacza wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Choć stosunkowo nowe – już stało się marketingowym produktem. Zarabia się nie tylko na zjawisku, ale i na określeniu, którym je opisano. Słowo to i wszystko, co się za nim kryje (lub przypuszcza się, przewiduje, prognozuje że się kryje albo kryć będzie) od jakiegoś czasu rozpala emocje, budzi obawy i nadzieje. W zależności kto, gdzie, kiedy i w jakim kontekście je słyszy lub wypowiada.
Fakty
Mimo zapewnień, przewidywań, ostrzeżeń nawet Brytyjczycy (a przynajmniej 51,9% z nich… to znaczy z tych, którym chciało się ruszyć głosować) zadecydowali- opuszczamy przyjęcie pod niebieską, usianą gwiazdkami flagą. Do tego zupełnie nie „po angielsku”. Wprost przeciwnie – tak, że usłyszeli i poczuli to wszyscy. Choć na razie był to tylko okrzyk „wychodzimy”. I nagle co drugi zainteresowany odkrył w sobie zdolności jasnowidza. A uściślając – częściej „czarnowidza”. Nic złego się jeszcze nie stało. Straszono globalnym tąpnięciem giełdowym, gospodarczym i finansowym tsunami, spadkiem kursu funta do poziomu dolara… Zimbabwe, exodusem mieszkających w Wielkiej Brytanii obcokrajowców… Nic z tych rzeczy. Owszem, wynik referendum odbił się nieco czkawką i wynikom giełdy, i kursowi funta – ale było to raczej chwilowe i lekkie osłabienie, a nie śmiertelne zatrucie. Funt trochę spadł, frank się wzmocnił, podobnie dolar. Giełdy zanotowały spadki, obligacje państwowe wzrosły. Wszystko już wraca do normy. Oczywiście – na średnio – i długookresowe konsekwencje jest zwyczajnie za wcześnie. Nawet na prognozy. Tym bardziej, że prognozy akurat już raz się nie sprawdziły.
Kręte ścieżki...
Unia Europejska, przy całym szacunku i sympatii dla tej instytucji – przypomina mi, używając analogii rodem ze świata przygodowo-fantastycznych książek, filmów i gier komputerowych - labirynt, pełen skarbów, zadań do wykonania oraz, czasem – pułapek, jak na rasowy labirynt ze skarbami przystało. Drogę do owego labiryntu poprzedza coś w rodzaju toru przeszkód, gęstego lasu lub górskiego łańcucha, jak we wspomnianych grach, filmach i książkach zwykle bywa. Co to oznacza? Ano tyle, że o ile dostać się tam nie jest łatwo, to wydostać – dużo, dużo trudniej. Wielkiej Brytanii całkowite wyjście z UE zajmie w najlepszym wypadku 2 lata. Bardziej realny okres to cztery lata, czyli do 2020. Jak będzie wyglądało – w sumie nie wiadomo, jako że choć Traktat Lizboński przewiduje taką możliwość, to dokładnej procedury secesji już nie. Czyżby jego twórcy nie brali pod uwagę takiej ewentualności? Wzajemna zależność UE i Wielkiej Brytanii jest spora. Secesja oznacza konieczność ponownej regulacji umów dotyczących wielu obszarów gospodarki i nie tylko. Scenariuszy może być wiele, od tzw. „miękkiego wyjścia” – czyli bez większych oporów i konsekwencji dla gospodarki, aż do secesji i izolacji pełnej, która skutki miałaby trudne do przewidzenia, acz bliższe tragicznym niż pozytywnym. Na szczęście ten scenariusz jest mniej prawdopodobny niż uderzenie asteroidy. Nikomu nie wyszedłby na dobre.
Z oczywistych względów obawy Polaków dotyczyły szczególnie sytuacji, jaka po ogłoszeniu wyników i, jak się obecnie wydaje – czasochłonnym, acz nieuchronnym opuszczeniu Unii zapanuje na rynku pracy. Tak na brytyjskim dla nas, jak naszym…też dla nas. Nie bez powodu. Dane z końca 2015 roku (oficjalne) podają, iż w Wielkiej Brytanii mieszka od 800000 do 900000 Polaków. Nieoficjalne – grubo przekraczają milion. Jesteśmy największa grupą emigrantów w UK. Nic dziwnego, że natychmiast zaczęto spekulować, co będzie, kiedy choćby cześć z tej grupy postanowi… albo zostanie zmuszona do powrotu do kraju i spróbuje wejść na rodzimy rynek pracy. Wbrew obiegowej opinii, większa część naszych rodaków na Wyspach pracuje, a nie żyje ze świadczeń socjalnych. Co oznacza, że ich wkład w PKB jest wyższy niż otrzymywane świadczenia. Ergo – więcej do państwowej kasy wkładają niż z niej otrzymują. Tak duża rzesza pracowników daje również zatrudnienie i przynosi zyski innym uczestnikom obrotu gospodarczego – kupuje i wynajmuje mieszkania, wprowadza pieniądz do obrotu (wszak musi jeść, pić, ubrać się, czymś jeździć, czasem kształcić się i z rozrywek wszelakich korzystać).
Co dalej z Polakami?
Spory odsetek naszych pracujących na Wyspach rodaków to fachowcy i specjaliści, mocno już na tym rynku osadzeni… i cenieni. Całkowicie niepragmatyczne, nierozsądne i niekorzystne byłoby pozbycie się ich ot tak, szybko i bezwzględnie. Polityka jedno, pragmatyzm ekonomiczny – drugie. Nie mówiąc już o tym, że sami pracodawcy bardzo niechętnie pozbędą się swych polskich pracowników. Będą bronić tak ich, jak rynku. Nagły odpływ dużej liczby pracowników (i pracodawców, jako że Polacy na Wyspach nie tylko pracują… ale i pracę dają) zwyczajnie zepsułby rynek. Nawet przy założeniu, że po Brexicie część z pracujących na Wyspach Polaków, szczególnie Ci, którzy wyjechali po 2012 roku i mogą mieć pewne problemy z uzyskaniem pozwolenia na pobyt, postanowi wrócić do kraju, to po pierwsze nie zrobi tego masowo i równocześnie. Nie będzie jak przy wypędzaniu Żydów z Hiszpanii w XVw. – cztery miesiące i albo wyjazd, albo party z Inkwizycją. W najbliższej przyszłości raczej nie czeka nas fala powrotów z emigracji, mogąca zalać nasz rynek pracy. A ten jest chłonniejszy niż kiedykolwiek. Mamy deficyt pracowników. W dodatku – specjaliści, o których była mowa, wcale nie muszą jak jeden wracać do kraju. Przyzwyczajeni do pracy w międzynarodowym środowisku, mogą wybrać inny kierunek. Niekoniecznie Niemcy, które faktycznie odnotowują wzrost emigracji zarobkowej. Polskiemu finansiście z City czy inżynierowi z Portsmouth atrakcyjniejszy niż powrót spod Union Jack na ojczystą ziemię może wydać się Dubaj, Singapur czy Australia. Też nie są w UE. A pracują tam nie tylko posiadacze paszportów wymienionych państw.
...
Wynik referendum, choć istotnie – niespodziewany, rewolucji jeszcze nie wywołał. I mało prawdopodobne, żeby w perspektywie najbliższego roku czy dwóch wywołał. Oczywiście – jak najbardziej wskazane jest tak dla uczestników, jak analityków rynku, szczególnie rynku pracy, wzmożone zainteresowanie „sprawę wyjścia”, szczególnie w kontekście procedur, na jakich wyjście to będzie miało miejsce. To one tak naprawdę zdecydują, jakie konsekwencje dla rynku pracy będą miały zmiany, nieuchronnie czekające tak pracowników, jak pracodawców. Choć to bardzo „ludzkie” nie należy jednak od razu zakładać najgorszych, najbardziej radykalnych i niosących ze sobą najgorsze konsekwencje scenariuszy. Na takich bowiem nikomu z uczestników spektaklu pt. „UK rozwodzi się z UE” nie zależy.